HERO Dolomites 2018

Słyszałem o tych zawodach od kilku lat. „Najtrudniejszy maraton w Europie, najlepsza organizacja, super pakiet startowy, piękne widoki…”.
Zdecydowanie sprawdziło się to ostatnie, pozostałe… to sprawa dyskusyjna co wyjaśnię poniżej.

Prestiżu imprezie dodaje fakt, że zapisy trwają tylko kilkanaście godzin – we wrześniu – bo tak szybko wyczerpuje się 4000 miejsc.
Z końcem minionego sezonu podjąłem decyzję – będę HERO. W pięknych włoskich Dolomitach. Podczas wypełniania formularza rejestracyjnego wybieram krótszy dystans – 60km i ponad 3km w pionie. Słucham rad, że jest to dystans wystarczająco morderczy, nie ma co porywać się na 86km.

Budowa formy

Planuję przygotowania do kolejnego sezonu. Bo w końcu „jadę w Hero„.
Mija pół roku i oczywiście okazuję się że plany treningowe zrealizowane są w śladowej części. Startuję w dwóch pierwszych maratonach w cyklu Cyklokarpaty – pokazują mi brak wytrenowania.
Potem dystans Classic na Beskidy Trophy – ból pleców zmusza mnie do przerwania etapówki trzeciego dnia. Po powrocie z Trophy RTG kręgosłupa, wizyta u ortopedy. Diagnoza wbrew pozorom pozytywna – wrodzona wada kręgosłupa i w związku z nią plecy kiedyś musiały zacząć boleć. Jednocześnie sytuacja jest bezpieczna, sam kręgosłup prosty i można jeździć, a na ból dostałem maść. Oczywiście dodatkowo ćwiczenia wzmacniające plecy i zalecone sprawdzenie pozycji na rowerze – ale tego przed ściganiem w Dolomitach już nie zdążę za wiele…

Szybko mija kilkanaście dni do wyjazdu. Pocieszam się, że dzięki temu że jedziemy na kilka dni dłużej, poza skatowaniem się na maratonie i ryzykiem nieukończenia – odpocznę i pokręcę w spokojnym tempie po okolicy. Apartament, który zarezerwowała Paulina jest przestronny i wygodny. Pierwszego dnia skupiam się na rozwiązaniu problemu z zębatką korbowodu w miejscowych serwisach. Tylko częściowo się udało, ale i tak okazuje się, że większa zębatka rzadko się przydaje na tej trasie.

Odbieram też pakiet startowy – poza świetną koszulką rowerową i numerkiem nie ma w nim nic ciekawego (nici z plecaka HERO).

Chłonę lokalny klimat, podziwiam widoki – choć dzień przed startem tylko z dolinki w której mieszkamy bo chcę wystartować wypoczęty. Pogoda idealna, pomimo że rano w cieniu niewiele ponad 10 stopni, planuję więc wziąć na maraton jeszcze jedną warstwę pod koszulkę XBOX Bike Team i rękawki.

Dzień maratonu

Paulina startuje już o 8:10, a ja z Tomkiem dopiero o 8:50. Okazuje się, że jedziemy w ostatnim – 14stym sektorze. Każdy sektor, po kilkaset osób jest wypuszczany na trasę z 10 minutowymi odstępami. W naszym jadą osoby które nigdy wcześniej nie brały udziału w HERO lub mieli wyjątkowo kiepskie czasy.

8:50 START

Wyruszamy z miasteczka – przy akompaniamencie muzyki z głośników. Od początku nasuwają mi się porównania z innym wyścigiem – Salzkammergut Trophy w Austrii. Tam doping i emocje na starcie są znacznie większe – być może to przez fakt, że wszyscy z dystansu 120km startują jednocześnie, a nie tak jak tu odrębnie sektorami przez ponad półtorej godziny. Do tego startujemy jako ostatni.

Dziwi mnie spokojne tempo podczas opuszczania miasteczka i rozpoczynania pierwszego podjazdu, ale jak sugerują jadący obok Polacy – pewnie Włosi wiedzą co robią.

Równa praca i spokojny oddech pozwalają mi równo pokonywać stromy podjazd serpentynami pod kolejką gondolową. Drugą połowę podjazdu jedzie mi się wyraźnie lepiej, czuję że się rozgrzałem, a jednocześnie widzę jak wielu zawodników słabnie i zaczyna prowadzić rowery. Miejscami nachylenie faktycznie jest nieznośne. Szybko odkrywam, że „butowanie” jest w tym miejscu trudniejsze niż spokojna jazda, ze względu na sypki ślizgający buty żwir – z którym dobrze radzą sobie opony.

Im wyżej podjazdu tym więcej osób wyprzedzam, Niemal na samej górze widząc już stację końcową „gondolówki” staram się kilka razy wyprostować na rowerze na kilka sekund bo zaczynam czuć dyskomfort w plecach. Jeszcze nie ból, ale walka z pierwszym podjazdem 5km i 700m w pionie daje się we znaki.

W dół

Rzucam pośpiesznie wzrokiem na widoki rozpościerające się z 2200m i zaczynam zjeżdżać. Pięknym, wijącym się singlem, nie przesadnie wąskim… w żółwim tempie. Zjazd jest jak stworzony do płynnego pokonania z bezpieczną prędkością, ale Włosi przeze mną jakby nigdzie się nie śpieszyli. W połowie jestem już trochę poirytowany bo cały czas jedziemy na zaciśniętych hamulcach, kilka razy kolumna zatrzymuje się z niewiadomych przyczyn. Niektórzy wyprzedzają ścinając singiel przez łąkę, ale ja postanawiam cierpliwie poczekać do końca zjazdu.

Bufetowe i dopingowe rozczarowanie

Przed kolejnym podjazdem bufet – i tutaj kolejne zaskoczenie na minus porównując z Salz w Austrii. Bufet zaopatrzony klasycznie – w wodę, izo i dodatkowo Colę. Poza tym jakieś ciastka i banany… Zdecydowanie mniejszy wybór niż w Austrii. Do tego obsługa niemrawa, trzeba stać w kolejce żeby ktoś nalał płynu zza lady do bidonu, brakuje osób podających napoje i banany „w biegu”.

Bufety na wspomnianym Salzkammergut Trophy, to sporo osób w każdym wieku, podbiegający i z entuzjazmem podający co trzeba, sami ściągający okulary żeby je przemyć i wytrzeć do sucha.

Do tego w okolicy bufetów umiejscowione są zwykle punkty dla żywiołowo dopingującej publiczności. Tutaj nic z tych rzeczy, a ludzie przypadkowo rozmieszczeni na trasie tylko patrzą. Dokładnie odwrotnie od stereotypu Austriaka – raczej surowego, pozbawionego emocji i entuzjastycznego Włocha. Jedyne miejsce na trasie gdzie zauważyłem doping to stojący przy drodze Szwedzi z flagą – ale zagrzewający do walki z podjazdem wszystkich zawodników – zresztą w większości  po prostu ich mijających. Wystarczyło, że im pomachałem i się uśmiechnąłem, a w odpowiedzi zaczęli skandować „Tomasz Tomasz! Go Poland! GO POLAND!”

Kto startował w Beskidy Trophy pamięta zresztą Szweda który stał zawsze z włączoną muzyką przez głośnik i kibicował wszystkim.

Realy?!? Szwedzi? Wygląda na to, że nasze stereotypy o Europejczykach, są tak samo prawdziwe jak to że Tatry to najpiękniejsze góry..  Zdecydowanie trzeba jeździć za granicę i poznawać ludzi poza nią.

Dopóki jeszcze jesteśmy w Unii… 😉

Następnym razem zabiorę GoPro

Drugi podjazd jest nieco mniej stromy, a ja czuję się zupełnie wypoczęty po tym nudnym zjeździe. Wyprzedzam kolejnych zawodników i z każdym kolejnym zjazdem zauważam lepsze tempo co wskazuje, że ci zsuwający się asekuracyjnie zostają w tyle. Jadę mimo wszystko daleko od granicy możliwości, bardziej walcząc z instynktem tłumu żeby jak reszta podejść fragment podjazdu, a nie kręcić na siodełku. Dziwi mnie kiedy na wypłaszczeniach terenu nie zmieniają biegów tylko często kontynuują jazdę na „młynku”.

Pogoda jest piękna, nie jest za gorąco – choć na tych wysokościach słońce jest jakby bardziej ostre. W połowie maratonu dostrzegam na numerkach zawodników, że jadę głównie z tymi startującymi z sektorów 10-11. To cieszy i wyzwala jeszcze więcej energii – bo oznacza, że nadrobiłem względem nich pól godziny jazdy.

Na krótkim odcinku wpadamy na drogę asfaltową- serpentynę wijącą się w górę. To krótki odpoczynek od szutrowych stromych podjazdów – tutaj o przyczepność nie trzeba się martwić. Atrakcją podczas tego podjazdu jest mijające mnie z naprzeciwka czerwone Ferrari, a potem kolejne i jeszcze kolejne… naliczyłem ich ponad 20. Wtedy właśnie pomyślałem pierwszy raz w czasie maratonu, że brakuje mi kamerki sportowej żeby to wszystko uwiecznić.

Kryzys

…i właściwie tak mogłoby być do końca. Ale ostatnia góra była inna. Wiedziałem, że ma być podobnie stroma do tej pierwszej ale czułem się jakbym miał spore zapasy energii, więc od początku starałem się nie schodzić z roweru tylko jechać – szczególnie, że po pierwszym podjeździe nie czułem już bólu pleców.

Kiedy wyjechaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń – kąt nachylenia jakby się zmniejszył, a ja zaczynałem czuć się słabszy. Zjadłem kawałek banana, popiłem wodą i podszedłem kawałek trawą robiąc miejsce wyprzedzającym mnie zawodnikom. Widząc jak dużo osób mnie wyprzedza stwierdzam, że coś jest nie tak. Wsiadam na rower i próbuję powalczyć ale cały czas brakuje mi energii i co chwilę mijają mnie kolejne osoby. Na samym końcu podjazdu momentami kłuje mnie w klatce i robi mi się zimno. Łudzę się że mimo słońca to temperatura spada bo jesteśmy wysoko. Podciągam rękawki i zakładam kurtkę. Wsuwam ostatniego żela jakiego z  mam z sobą – ze sporą dawką kofeiny. To trochę pomaga – udaje mi się jakoś wyjechać na szczyt, a potem długi przyjemny zjazd do mety, który orzeźwił mnie na dobre.

Wyniki

Zaraz po przekroczeniu mety ktoś podaje mi piwo. Wypijam je kilkoma łykami patrząc na cieszących się zawodników przekraczających linię mety, a potem idę wziąć prysznic i odpocząć.

Przejechanie 60km i 3km w pionie zajęło mi 6 godzin i 13 minut, przez co uplasowałem się na 63 miejscu w kategorii.
Analizując punkty kontrolne widać coraz lepszy czas aż do kryzysu pod koniec.

Świetny wynik uzyskała Paulina Capanda – kończąc ten sam dystans na 4 miejscu w swojej kategorii i 5 wśród kobiet w Open (bez licencji)

Wieczorem impreza – znowu inna niż ta w Austrii. Zespól grający na żywo – eleganccy prowadzący imprezę, krótka dekoracja przerywana filmikami z trasy i reklamami sponsora tytularnego – BMW. Z całej imprezy z pewnością najbardziej spodobały mi się utalentowane wokalistki. Po kilku latach oglądania wieczornej dekoracji w Bad Goisern  pełnej emocji i wzruszeń, piwa i „wurstów” – do późnych godzin wieczornych – tutaj  brakowało klimatu, atmosfery i… choć części zapowiedzi w języku angielskim, a nie tylko lokalnym – włoskim.

 

Podsumowanie

Cieszę się, ze wystartowałem w HERO. Cieszę się tez, że dzień po maratonie miałem okazję pojeździć sporo na spokojnie i pooglądać widoki. Bo właśnie widoki i wspaniałe góry to największy atut tego maratonu. Budzące emocje wyścigi o jednoznacznej nazwie – HERO to impreza nieco gorzej zorganizowana niż austriacki Salzkammergut Trophy.

Tam widzę armię wolontariuszy z okolicznych wsi żyjących tym wydarzeniem, tutaj komercyjne zawody które mają doskonały marketing. Niby oznaczenie trasy OK ale bez porównania mniej strzałek i bardziej niewyraźne i duże tablice w Austrii. A przecież do obstawienia nimi jest tam znacznie dłuższa trasa. Trasa pewnie nie tak spektakularna i mniej atrakcyjna technicznie (długie szutrowe szerokie zjazdy kontra single w Dolomitach), ale dystanse 120 i 210km – nadrabiają długością 🙂

Tym razem trafiła nam się fantastyczna pogoda, potrafię sobie wyobrazić o ile trudniejsze byłyby warunki gdyby temperatura była niższa albo padał deszcz.

Warto wspomnieć, że start w HERO kosztuje 120€, a Salzkammergut Trophy – połowę mniej.

Podsumowując – cieszę się, że przejechałem 60km w malowniczym HERO i pewnie jeszcze tam wrócę – poprawić swój czas albo wystartować w dłuższym dystansie.

Do Austrii zaś będę jeździł co rok w lipcu.

Linki

Wyniki:
https://services.datasport.com/2018/mtb/sellaronda/rang152.htm

Slad Strava:
https://www.strava.com/activities/1642221651

Dantercipies – pierwszy podjazd:
https://www.youtube.com/watch?v=0Xi2J3Ko7pk

Youtube – trening dzień po:
https://www.youtube.com/playlist?list=PLlyahbnz75RagdxGSDrGnoAycNGlcK9ol

drukuj

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.