Beskidy Trophy 2019

Każdy kto lubi jeździć na rowerze górskim powinien wystartować choć raz na maratonie MTB. Każdy kto startuje musi choć raz przejechać Beskidy Trophy. Fantastyczne tereny, wszystko do wyjechania i zjechania, a trasy wymagające technicznie i kondycyjnie.

Etap 1 SKRZYCZNE

Doświadczenie nauczyło mnie, że wielu pierwszego dnia startuje zbyt ostrożnie- bo w końcu to pierwszy z 4 dni. Ja starałem się wyprzedzić jak najwięcej zawodników dojeżdżając szybko do i w trakcie pierwszego podjazdu. Przy hotelu Zagroń minąłem Maję z dziećmi. Głośne okrzyki Filipa „WYGRASZ TATO!!” brzęczały mi w uszach prze kolejne pół godziny.
Dopiero jak wkręciłem się na wysokie tętno powiedziałem „dość” i starałem się trzymać mocnej grupki przede mną.
Miejsce w szeregu wybrałem odpowiednie bo techniczny zjazd do Wisły pokonałem w płynnym, bezpiecznym tempie nie blokując nikogo z tyłu.

W czasie dłuższego podjazdu od strony Wisły spotkałem Marcin Dębowski, z którym jechaliśmy chwilę razem. Rozmowa pozwoliła nie myśleć od zmęczeniu, po jakimś czasie byłem w stanie wyprzedzić kilka osób i tak aż do bufetu na którym się nie zatrzymywałem. Wspinaczka za przełęczą Salmopolską, w czasie której musiałem tylko kilkanaście metrów wyprowadzić rower i wyczekiwany zjazd kamieniami w kierunku Skrzycznego.

Więcej problemów sprawił mi techniczny singiel pod Skrzycznym. Zgubiłem tam nieco „Flow”, przez co dogoniło mnie kilku kolarzy. Zatrzymałem się na bufecie umiejscowionym przy jeziorze w Wisła-Czarne. Baaardzo miła obsługa jeszcze bardziej poprawił mi nastrój i nie czując specjalnego zmęczenia rozpocząłem ostatni podjazd, który dzielił mnie od mety.

W połowie asfaltowego podjazdu mijającego „zameczek”, nagle dało się słyszeć głośne grzmoty. Bardzo szybko usłyszałem, a potem poczułem mocny deszcz, który przerodził się w deszcz z gradem. Błyskawicznie spadła temperatura – chyba dlatego miałem chwilowe problemy z oddychaniem podczas wysiłku. Grad padał coraz mocniej, gdybym mijał miejsce w którym mógłbym się schować na pewno bym to zrobił. Skuliłem głowę aby osłonić twarz. Patrząc na rzekę wody płynąca asfaltem starałem się nie zjechać przypadkiem do rowu. Szczególnie kiedy wzmógł się wiatr, mimo adrenaliny uderzenia lodowych kulek w ręce całkiem bolały.. Na mecie widać było bąble jak po ugryzieniach komarów.

Grad ustał jak wyjechałem na Przełęcz Szarcula. W dalszej jeździe najbardziej przeszkadzał zalewający oczy pot spłukany ulewnym deszczem. Szczypiące w związku z tym oczy i zaparowane okulary nie pozwalały na specjalnie szybką jazdę.

Meta pojawia się nieco szybciej niż myślałem. Zajechałem 82 w open i 45 w M3. Nie wiem jeszcze czy to szybciej niż w poprzednich latach, na analizy Strava przyjdzie czas podpowiecie do Krakowa.
Bez względu jednak na wynik jechało mi się świetnie, miałem spory zapas mocy, wyjechałem więcej podjazdów niż myślałem, a zjazdy sprawiały mi dużo frajdy.
Czekam już na drugi dzień ścigania.

Wyniki pierwszego etapu

Etap 2. KRÓTKI

Na dystansie LITE tylko 36km.
Dziś rano nie odczuwałem zupełnie zmęczenia po wczorajszym etapie i perspektywa przejechania tak krótkiego odcinka (tylko 1100m w pionie), spowodowała że dopadły mnie myśli, że trzeba było jednak wybrać dystans CLASSIC. Ale na takie wnioski jeszcze czas. Wyścig trwa w końcu do niedzieli.

Z drugiej strony stojąc na starcie przyszło mi do głowy, że to nie może być takie proste. Wyścig, który jest moim największym wyzwaniem w sezonie nie może ograniczać się do tak krótkiej przejażdżki, coś się musi wydarzyć 🙂

Trasa… beznadziejna.. Jechałem zbliżoną kilka lat temu – tylko w drugą stronę. Większa cześć przebiegała przez Czechy. Zamiast „ostrego startu”, który lubię no rozciąga stawkę- dziś przez niemal 20km tłoczyliśmy się na asfaltach i szutrach (w tym dragą rowerową wzdłuż ulicy, którą z naprzeciwka terkotała kosiarka zajmując ponad połowę szerokości). Nie mam nic przeciwko szutrom na maratonie MTB (moim ulubionym wyścigiem jest niezmiennie „szutrowy” Salzkammergut Trophy), ale w sytuacji kiedy od startu jest tak długo płasko albo z góry…
Najgorsze jest to, że ten etap jest zamiast epickiej Ochodzitej!

Rozmawiałem przed chwilą z sąsiadami – Austriakami- są tu pierwszy raz i jadą CLASSIC. Mieli mieszane uczucia co do dzisiejszego etapu. Gdy spytałem o wrażenia po wczorajszym Skrzycznym – na twarzach od razu pojawiły się uśmiechy, które utrwaliły się, kiedy zapewniłem, ze jutrzejsza RYSIANKA będzie bardziej w tym stylu.

Wracając do dzisiejszej niespodzianki…
Dzielnie podjeżdżałem największy (i jedyny) podjazd, zostało mi 200m w pionie i nagle wystrzał tylnej opony. W momencie kiedy spojrzałem już nie było zupełnie powietrza.
Miałem świadomość, że opony są już zbyt „zmęczone”, ale pomyślałem że te 4 dni jeszcze dadzą radę i wtedy zmienię na nowe… tak trochę po krakowsku podszedłem do tematu i nie udało się…
Pierwsza guma odkąd jeżdżę na mleku (3 lata) oznaczała też, że zapasowa dętka która wożę w kieszonce przez ten czas jest nic nie warta. Do tego wyszedłem kompletnie z wprawy. Na szczęście DOBRZY LUDZIE KIBICE, którzy stali w tamtym miejscu poratowali mnie drugą dętką.
Niemniej wszystko zajęło mi aż prawie 20min i bardzo dużo osób zdążyło mnie wyprzedzić.
Wskoczyłem na rower i uważając żeby nie otrzeć dziurawej opony, albo nie dobić dętki snake- iem starałem się nadrobić jak najwięcej. To było całkiem przyjemne doświadczenie, kiedy zamiast pracować w trudzie nad wyprzedzeniem każdego zawodnika, brałem jednego po drugim na zjazdach i podjazdach 🙂

Ostatecznie zajechałem na metę zamiast na 9X miejscu – 152 w open.

W torbie znalazłem starą oponę, niestety wentyl został w lesie, wiec odwiedziłem niezastąpionych Czechów KOLAmikeš i przygotowałem koło na jutro.

P.S. Dziś udało mi się przynajmniej zdążyć przed deszczem

Etap 3. RYSIANKA

Właściwie to „prawie Rysianka”, bo na sam szczyt wjeżdżał tylko dystans CLASSIC.
Streszczenie: wentyl, który kupiłem wczoraj (pomimo, że „lansiarski”), nie sprawdził się w obręczy DT SWISS… koniec streszczenia.

Dzisiejszy etap to większe wyzwanie niż wczoraj – 60km i 2000m w pionie. Specjalnie przygotowałem moje najszybsze skarpetki w bananki Cyklokarpaty.
Rano czułem się lepiej niż zwykle 3 dnia trophy i to mnie ucieszyło 😉 dopiero pierwsze ostre podjazdy i wyprzedzanie na nich wiązało się z piekącymi mięśniami bardziej niż przez wcześniejsze 2 dni.
Pierwszy kręty zjazd asfaltami był kłopotliwy bo tylny hamulec wydawał się mało skuteczny, a przecież 2 dni wcześniej założyłem nowe klocki.
Okazało się, że to wczorajszy wentyl – przepuszczał mleko/powietrze – niewystarczająco się zawulkanizował, a na słabym ciśnieniu uginała się opona podczas hamowania. Efekt był taki, że na ostrym i szybkim zjeździe przez łąkę w stronę lasu tylne koło zaczęło wariować i mocno poleciałem w trawę. Upadek wyglądał na groźny bo prędkość znaczna, ale bardziej miękkiego miejsca nie mogłem znaleźć na całej trasie więc nic mi się nie stało poza przetarciem ramienia i obiciem łydki.

Kilkaset metrów dalej stwierdziłem, że to na nic wiec zatrzymałem się i podjąłem decyzję o umieszczeniu w oponie z powrotem dętki, która dostałem dzień wcześniej. Inny zawodnik -. Mirek Kalinowski pożyczył mi świetną pompkę dzięki której poszło mi to w miarę sprawnie. Mimo wszystko postój na 7km trasy oznaczał, że wyprzedzili mnie prawie wszyscy 😞
Złość była znaczna.
Po kilku minutach jednak się uspokoiłem. Miałem nowy plan. Wyprzedzić KILKADZIESIĄT osób, ale nie starać się za wszelką cenę dogonić wcześniejszego miejsca, zamiast tego dojechać szczęśliwie i bez kolejnych defektów do mety.

Plan udało się zrealizować.
Jazda na kole z dętka pierwszy raz od 4 lat robi jednak różnicę- trakcja jest inna, koło odbija się jak balon od kamieni, inaczej (gorzej) zachowuje się na zjazdach. Jechałem je więc wolniej, bardziej precyzyjnie wybierając ścieżkę, uważając na miejsca które mogłyby dobić oponę i skutkować „snake-iem”.

Podczas zjazdu z Rysianki, pamiętnym stromym szutrowym zjazdem, pamiętałem jak trudno jest skręcić na dole w lewo. Starałem się więc ograniczać prędkość jadąc wąska rozjeżdżoną ścieżką pośrodku. Miałem przy tym nadzieję, że ktoś nie będzie próbował mnie wyprzedzać bo to wyjątkowo niebezpieczny odcinek. Nikt mnie jednak nie dogonił, za to pod jego koniec spotkałem leżącego w poprzek drogi zawodnika, z zakrwawioną twarzą i kamieniami wokół. Był przytomny ale się nie ruszał. Obok ktoś próbował się z nim porozumieć, a druga osoba dzwoniła po pomoc. Widok był makabryczny. Przez chwilę stałem tam ostrzegając zjeżdżających zawodników, ze muszą się zatrzymać żeby go obejść, a jak już się zrobiło zbiegowisko to pojechałem dalej.

Na trawiastej mecie na Zaolziu zameldowałem się po 4 godzinach i 37 minutach, 128 w open i 63 w kategorii. Gdyby nie problem z kołem miałbym znowu duże szanse na pierwszą setkę. Taki sport.
Przyjechałem tu bezpiecznie przeżyć przygodę i sprawdzić swoje możliwości, a nie po trofea, które i tak nie są w moim zasięgu 🙂
Poza tym, wyprzedziłem KILKADZIESIĄT osób i nauczyłem się szybciej serwisować rower na trasie 😉

Jutro ostatni dzień. Rower już przygotowany, nogi rozmasowane, pozostaje się wyspać i jechać rano na start.

Etap 4. Czantoria bez defektów

46km i 1600m w pionie.
Nie próbowałem wczoraj kombinować z zalewaniem mlekiem tylnej opony po sobotnich problemach z wentylem. Postanowiłem przejechać ostatni etap na dętce, która założyłem dzień wcześniej.
Jednocześnie musiałem uważać na ryzyko dobicia tylnej opony na większych kamieniach. Których na ostatnim etapie było pod dostatkiem 🙂

PLAN to przejechać ostrożnie, płynnie cały wyścig – nie ryzykując kapcia lub wywrotki i konieczności nadrabiania pozycji jak w poprzednich dniach.
Wyścig zakończyłem 105 w open i 56 w M3.

Marcin Dębowski uciekł mi już na pierwszym długim podjeździe, nie próbowałem spinać się za bardzo żeby go gonić. Pocieszałem się, że to byłoby niezgodne z planem 🙂
Jadąc większość tej trasy z Konradem i Adamem nie można było się nudzić. Wysłuchiwanie dialogów o mijanych kamieniach, obserwowanie jak zatrzymują się żeby zrobić zdjęcie na podjeździe, a potem błyskawiczne nadrabiają, zgadywanie imion mijanych dziewczyn. Ktoś tu zaplanował zakończenie ostatniego etapu z jeszcze mniejszą „spiną”.

Trasa świetna. Strome, sztywne podjazdy i techniczne zjazdy – głównie single. Pure MTB. Próba pokonania w zeszłym roku dystansu CLASSIC, nie udała się z powodu bólu pleców na podjazdach. W tym roku dzięki super ustawieniu roweru przez Jarek Dymek Bikefit Studio i treningom na basenie u Klaudia Zajda – problem się nie powtórzył. Niestety plecy dziś bolały podczas zjazdów najeżonych kamieniami i korzeniami.
Na liście marzeń rower z pełnym zawieszeniem wysuwa się na prowadzenie 🙂
Szkoda, że upatrzony model ulubionej firmy na S – kosztuje więcej niż psychologiczna bariera. Z drugiej strony o plecy trzeba dbać – na zdrowiu nie powinno się oszczędzać 😉

Jeszcze nie wiem na jakim rowerze, ale z całą pewnością za rok wystartuję w Beskidy MTB Trophy. Trudno gdzieś o lepsze trasy MTB, wymagające kondycyjnie i technicznie. Ściganie się przez 4 dni z rzędu to zupełnie inny wymiar testowania swoich własnych możliwości niż jednodniowy maraton. Ktoś mógłby powiedzieć, że startowanie kilka razy z rzędu na tej samej trasie jest nudne. Dzięki powtarzalności tras można jednak dodać elementy strategii; wiadomo w którym miejscu trzeba zachować ostrożność, a gdzie docisnąć. Łatwiej porównać swoje możliwości w poszczególnych latach. To także niezła metoda połączenia wyjazdu rowerowego z krótkimi wakacjami. Miałem przez całe 4 dni trójkę najlepszych Kibiców!

Teraz pozostaje wykorzystać zdobytą formę na Salzkammergut Trophy i kolejnych maratonach Cyklokarpaty

drukuj

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.